Komentarze: 5
Słowo się rzekło - od niniejszego wpisu zamierzam rozpocząć cykl rozważań pseudofilozoficznych na moim blogu... dla ewentualnych czytelników oznacza to jeszcze większą nudę niż dotychczas... ale i tak czytają to raptem trzy? cztery osoby? Reszta, która tu czasem przez pomyłkę zajrzy, niezwykle mało mnie interesuje. Tyle tytułem wstępu. Przechodząc do meritum: problem poruszany w dzisiejszych wyn(at)urzeniach został mi podpowiedziany przez Agnieszkę, a jest on o tyle godny omówienia, że utożsamiam się z nim także ja.
Samo zagadnienie (chociaż jeżeli chodzi o mnie nie jest to znowu aż taki wielki problem) polega na tym, że... hmm... nie, zaczniemy inaczej.
Naturalną reakcją ludzi na mnie jest w najlepszym wypadku nieufność i rezerwa. To jest jasne i oczywiste, dlaczego tak jest, tłumaczyć nie trzeba. Nie winię nikogo za to, że mi nie ufa; prawdę mówiąc mam to gdzieś. Nie m0am zamiaru się reklamować "jaki to ja jestem super, tylko nikt tego nie widzi". Nie o to chodzi. Chodzi o to, że, wierzcie mi lub nie, ktokolwiek to czyta, ale mam wobec ludzi, których zdecyduję się w jakiś sposób zauważać, naturę opiekuna, szczególnie wobec kobiet. Nie znoszę na przykład, gdy ktoś płacze. Nienawidzę, jak ktoś, kogo hmmmm... zauważam jest smutny, coś mu dokucza, jest mu po prostu "nie tak". Zagwozdka polega na tym, że nawet ci, którym chciałbym pomóc nie są zainteresowani przyjęciem tej pomocy - a na pewno nie ode mnie. To mi przeszkadza. Ludzie nie są mi potrzebni w egzystencji poza nawiasem absolutnej konieczności (no, nie tak do końca wszyscy), tym niemniej... cóż, jedną z niewielu rzeczy, jakie mnie bolą, jest odrzucenie ręki, jakią wyciągam - bo jeżeli już to robię, to znaczy, że "odbiorcę" uważam za godnego tej pomocy. Nie chcę się tu mienić jakimś snobem i zadzierać nosa - mówiąc "godnego" mam na myśli po prostu zasługującego.
Z drugiej strony - nie mogę się zanadto dziwić ludziom, którzy mojej chęci pomocy nie przyjmują. To tak jak z zaufaniem - nie moga mi ufać, nie pozwolą sobie również pomóc. To proste.
Prawda - jak zwykle w takich sprawach - leży pewnie pośrodku. Tym bardziej, że często moja ingerencja przynosi danej osobie tylko więcej zmartwienia. No, ale tutaj to już zupełnie nie ma się czemu dziwić. W końcu kto przyjąłby pomoc i ramię od kogoś, kto ma serce z kamienia?