Archiwum wrzesień 2003


wrz 30 2003 Something ugly this way comes...
Komentarze: 2

Jak słusznie zwrócono mi dziś uwagę (dziękuję, Karolinko!), dawno nie uaktualniałem bloga... powód jest prozaiczny: uczyłem Evana do poprawki... miał ją wczoraj, wyniki w czwartek... czwartek jest także pierwszym dzniem zajęć na uczelni, więc niedługo zacznę pisać dalej... prawdopodobnie...

meier_link : :
wrz 23 2003 (bez tytułu)
Komentarze: 0

Tę notkę piszę tylko i wyłącznie celem uswiadomienia niektórych ludzi komentujących mój ostatni wpis. Wszystkich innych czytelników najmocniej przepraszam za ninejsza notkę, ale widzę, że jest niezbędna. A zatem:

Do Karoliny - słońce, powtórzę to, co napisałem w komentarzach do poprzedniego wpisu. Najwyraźniej nikt jeszcze nie uświadomił Cię, że satanizm nie oznacza nienawiści do boga. Naprawdę. Tak się składa, że zapoznałem się z filozofią pana LaVeya i wiem o niej to i owo. Wiem też, że nie jestem satanistą. Nie identyfikuję się z tymi ludźmi pod wieloma względami. Pod kilkoma owszem, ale więcej nas dzieli, niż łączy. To, że staram się wytknąć całą niedorzeczność afirmacji boga w sposób lansowany przez kościół chrześcijanski nie oznacza też, że zwalam na tegoż boga wszelkie nieszczęścia tego świata; wręcz przeciwnie - włąsnie staram się powiedzic ludziom, aby wzięli się do roboty, wzięli swoje życie w swoje ręce, a nie wznosili oczy do nieba i czekali na cud. Mam nadziję, że to dostatecznie zrozumiałe wyjaśnienie, bo jest jedynym, jakiego udzielam.

Do Bosej - nie przesadzam. Jak można przesadzać w filozofii? To tak, jakbyś powiedziała śp. matce Teresie z Kalkuty, że przesadza w dobroci. Pojęcie przesady nie dotyczy filozofii. A co do zmiany poglądów - wybacz, nie sądzę, abym zmienił podejście do tych spraw przez najbliższy wiek albo pięć.

Kumci na szczęscie nie muszę nic pisać, bo jej komentarz jest dostatecznie dojrzały i "na poziomie". Kumciu, proszę o więcej. W końcu przywitałaś mnie na tym blogu jako pierwsza.

(Tak a propos: Lucyferko, gdzie ta obiecana powódź komentarzy?)

meier_link : :
wrz 22 2003 It's not like you killed someone, it's not...
Komentarze: 9

Dziś będzie o bogu (bogu chrześcijan oczywiście, ale nie zamierzam pisać tego słowa z wielkiej litery). UPRZEDZAM, JEŻELI JESTEŚ STAŁYM BYWALCEM KOŚCIOŁÓW, GOŚCIEM STRON TAKICH JAK APOSTOŁ CZY KATOLIK TUDZIEŻ INNYM NARWANYM PSEM ŁAŃCUCHOWYM KOŚCIOŁA PRZESTAŃ CZYTAĆ! TREŚĆ TEGO WYWODU JEST SATANISTYCZNA, MASOŃSKA, DEATHMETALOWA I RPG-OWA (bo wy w zasadzie nie rozróżniacie tych pojęć, kościelne matoły, i wszystkie podciągacie pod pierwsze z wymienionych). Wszystkich normalnie myślących ludzi zapraszam do lektury.

Dobra, przesadziłem w tym wstępniaku, czyjś światopogląd to nie moja sprawa, jeżeli ktoś poczuł się obrażony najmocniej przepraszam... tym niemniej strasznie mnie wkurza etykietka SATANISTA, którą przykleja mi się za każdym razem, gdy napiszę lub powiem to, co zaraz przeczytacie. Ale jako się rzekło kosciół na bok, teraz będzie o samym bogu - tak po prostu.

Otóż daleki jestem od przyznania racji twierdzeniom typu "Bóg jest litościwy", "Bóg nas kocha" i tym podobnym. Chyba każdy potrafiący kojarzyć fakty człowiek słysząc takie tezy zapyta "Bóg jest litościwy? Kochający? To dlaczego na świecie wciąż jest głód? Dlaczego w XXI wieku nie potrafimy wykarmić wszystkich głodujących i uleczyć wszystkich cierpiących z powodu chorób?" I taki ktoś miałby rację - gdzie jest boża miłość? Gdzie jest współczucie i litość?

Tym torem można iść dalej i zapytać: dlaczego bóg skazuje pewne jednostki na egzystencję w tym chorym świecie, przy zaznaczeniu, ze owa egzystencja jest całkowicie bezwartościowa? I jeszcze dalej: dlaczego inni ludzie, widząc kogoś takiego i rozmawiając z nim, muszą zaprzeczyć swemu naturalnemu odruchowi negacji takiego człowieka, a nawet udawać sympatię wobec niego?

Bóg nie jest litościwy. Jest naajwiększym sadystą, jaki istnieje - jeżeli istnieje. Módlcie się, a on w zamian pozwoli wam przeżyć jeszcze dzień lub dwa w tym zaplytum bagnie obłudy i bezduszności, jakim jest stworzony przez niego świat.

meier_link : :
wrz 21 2003 Hope Forever Lost To Fate...
Komentarze: 2

Temat dzisiejszego wywodu podrzucony mi został przez Lucyferkę (nawiasem mówiąc nie wiem, co bym momentami zrobił bez tej kobiety, ale to mie należy do sprawy). A tematem tym jest: za co warto umrzeć?

Po pierwsze, za honor i dobre imię. Tu - wyjątkowo - zgodziliśmy się z Lucyferką w stu procentach. Tym niemniej, nie wiem, czy ona odczuwa wagę sytuacji w takim samym stopniu jak ja. Dla mnie mój honor jest jedną z niewielu rzeczy, do których przywiązuje wagę (ogromną!) i doprawdy, myślę, że byłbym gotów za niego umrzeć. To tak, jak pisał Musashi Miyamoto w swej Księdze Pięciu Kręgów: "Poświęcaj życie, ale nie sławę czy honor". I nic dodać, nic ująć. Pewne zgrzyty wystepują w kwestii tego "dobrego imienia". Pod dobrym imieniem rozumiem przede wszystkim godność, a według mnie jednym z najważniejszych wyznaczników godności jest prawdomówność i dotrzymywanie słowa. W końcu jeżeli powiedziałbym, że coś zrobię, a potem się wykpił, nie szanowałbym samego siebie. Poniekąd nie zabiłbym się, gdybym nie dotrzymał słowa z przyczyn ode mnie niezależnych, ale... np. wracając do tego dobrego imienia - to oznacza również dobre imię rodziny, nie tylko moje. Gdyby moja śmierć mogła zmazać jakąś hańbę z nazwiska rodu - bez zastanowienia rozstałbym się z tym światem.

Po drugie, uważam, że można umrzeć za inną osobę, aby inna osoba mogła żyć. Jest to oczywiście związane z wielkim znaczeniem jednej osoby dla drugiej i wielką temperaturą związku takich ludzi... niekoniecznie musi to być miłość typowo pojmowana. Może to być też miłość braterska, albo macierzyńska... a także ojcowska. Może to być także wielka przyjaźń. w każdym razie taka wzajemna relacja dwóch (lub dwojga) ludzi musi być, bardzo, bardzo poważna, skoro jeden z nich decyduje się poświęcić życie za drugiego. Czy ja bym to zrobił? Odpowiedź jak wyżej: za rodzinę zawsze. Za przyjaciół - nie wiem, żadnych nie mam.

I oczywiście najlepszą śmiercią jest śmierć w walce. Ma to niewątpliwie związek z punktem drugim, ale jest więcej różnic niż podobieństw. Na szczęście to zagadnienie jest na tyle jasne, że nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego jeżeli miałbym ostatecznie umierać, chciałbym polec w bitwie?

meier_link : :
wrz 21 2003 The only one who loves is the one with the...
Komentarze: 5

Słowo się rzekło - od niniejszego wpisu zamierzam rozpocząć cykl rozważań pseudofilozoficznych na moim blogu... dla ewentualnych czytelników oznacza to jeszcze większą nudę niż dotychczas... ale i tak czytają to raptem trzy? cztery osoby? Reszta, która tu czasem przez pomyłkę zajrzy, niezwykle mało mnie interesuje. Tyle tytułem wstępu. Przechodząc do meritum: problem poruszany w dzisiejszych wyn(at)urzeniach został mi podpowiedziany przez Agnieszkę, a jest on o tyle godny omówienia, że utożsamiam się z nim także ja.

Samo zagadnienie (chociaż jeżeli chodzi o mnie nie jest to znowu aż taki wielki problem) polega na tym, że... hmm... nie, zaczniemy inaczej.

Naturalną reakcją ludzi na mnie jest w najlepszym wypadku nieufność i rezerwa. To jest jasne i oczywiste, dlaczego tak jest, tłumaczyć nie trzeba. Nie winię nikogo za to, że mi nie ufa; prawdę mówiąc mam to gdzieś. Nie m0am zamiaru się reklamować "jaki to ja jestem super, tylko nikt tego nie widzi". Nie o to chodzi. Chodzi o to, że, wierzcie mi lub nie, ktokolwiek to czyta, ale mam wobec ludzi, których zdecyduję się w jakiś sposób zauważać, naturę opiekuna, szczególnie wobec kobiet. Nie znoszę na przykład, gdy ktoś płacze. Nienawidzę, jak ktoś, kogo hmmmm... zauważam jest smutny, coś mu dokucza, jest mu po prostu "nie tak". Zagwozdka polega na tym, że nawet ci, którym chciałbym pomóc nie są zainteresowani przyjęciem tej pomocy - a na pewno nie ode mnie. To mi przeszkadza. Ludzie nie są mi potrzebni w egzystencji poza nawiasem absolutnej konieczności (no, nie tak do końca wszyscy), tym niemniej... cóż, jedną z niewielu rzeczy, jakie mnie bolą, jest odrzucenie ręki, jakią wyciągam - bo jeżeli już to robię, to znaczy, że "odbiorcę" uważam za godnego tej pomocy. Nie chcę się tu mienić jakimś snobem i zadzierać nosa - mówiąc "godnego" mam na myśli po prostu zasługującego.

Z drugiej strony - nie mogę się zanadto dziwić ludziom, którzy mojej chęci pomocy nie przyjmują. To tak jak z zaufaniem - nie moga mi ufać, nie pozwolą sobie również pomóc. To proste.

Prawda - jak zwykle w takich sprawach - leży pewnie pośrodku. Tym bardziej, że często moja ingerencja przynosi danej osobie tylko więcej zmartwienia. No, ale tutaj to już zupełnie nie ma się czemu dziwić. W końcu kto przyjąłby pomoc i ramię od kogoś, kto ma serce z kamienia?

meier_link : :